Kolejna zarwana noc za mną. A to za sprawą „Domu na szczycie klifu” Hannah Richell. Opowieść o rodzinie, w której już po pierwszych rozdziałach wiem, że coś złego się wydarzy. Narracja cofając się w czasie do przeszłości rodziny i znowu wracając do czasów teraźniejszych, umiejętnie buduje napięcie.
„Dom…” to taki rodzaj książki, której z jednej strony nie mogę czytać, bo emocje mnie przerastają a z drugiej nie potrafię się od niej oderwać. Lubię to bardzo. Czekam na moment zwrotny w dziejach rodziny a potem do ostatniej strony mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Głównym bohaterem powieści jest rodzina Tide’ów. Małżeństwo rozpoczyna swoją drogę pod krytycznym okiem teściów dziewczyny mieszkających w tytułowym domu na klifie. Choć napięte stosunki między Heleną a rodzicami męża trochę łagodnieją, kiedy w rodzinie pojawiają się dwie córki, to i tak między paniami toczy się swoista wojna podjazdowa. Sytuacja ta kładzie się cieniem na psychice młodej dziewczyny, która choć ma wsparcie ze strony męża, cały czas podświadomie czuje się oceniana, osądzana, gorsza, jako żona i matka od ideału, jaki teściowa wymarzyła dla swego jedynego syna. Koleje losu powodują, że małżeństwo wraz z córkami musi diametralnie zmienić swoje życie. Ciąg wydarzeń nieuchronnie zbliża czytelnika do tragedii. Wszyscy członkowie rodziny na swój własny sposób ją przeżywają nie mając jednak wsparcia ze strony bliskich. To pociąga za sobą kolejne kłopoty. „Dom…” to książka o umiejętności radzenia sobie z bolesną przeszłością, z poczuciem winy, które nie pozwala tworzyć własnego życia. Opowiada również o przebaczeniu i budowaniu nowego na zgliszczach starego.
Czy historia rodziny poharatanej przez los dobrze się skończy? Czy jej członkowie potrafią uporać się z bólem i tęsknotą? Na te pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam.