Wyobraźcie sobie obóz, podczas którego dzieci nie mają telefonów komórkowych, tabletów, żadnej elektroniki. Aparaty fotograficzne służą wyłącznie do robienia zdjęć. Nie wolno kupować ani jeść chipsów. Słodycze są limitowane przez wychowawcę, bo przecież najpierw należy zjeść śniadanie/obiad/kolację niż obżerać się bez pamięci i kontroli. Podczas obozu rodzice dzwonią (jeśli muszą ) w ściśle określonych godzinach a rozmowa może trwać maksymalnie 5 minut. Obóz nastawiony jest sportowo. Propaguje zdrowe współzawodnictwo oparte na zasadach fair play. Nagradzana jest wytrwałość, koleżeństwo i kreatywność a piętnowane agresja, chamstwo i egoizm. Niemożliwe? A jednak…
Moje dziecko właśnie wróciło z takiego wypoczynku. Był to obóz organizowany przez klub sportowy, z którym moja latorośl jest związana od roku. Klub prowadzą ludzie, którym się chce zachęcać, bawić, wymyślać a także uczyć, motywować, wychowywać. Dawno zapomniane wartości, pomoc, współdziałanie, aktywność ruchowa, ale również taki „wojskowy dryl” połączony z dobrą nietuzinkową zabawą tworzą wyjątkową całość. Jak mówią „Robim co możem, a co nie możem też robim” . Wyszła mi z tego „obozowa laurka”, ale z mojego rodzicielskiego punktu widzenia, to obóz, na który chętnie oddam pod opiekę moje dziecko w przyszłym roku. Jakie zdanie na ten temat ma moje dziecko, okaże się za parę dni, kiedy wysłucham relacji, wyciągnę szczegóły, „przeczytam” między wierszami, bo na wylewność w opowiadaniach niestety nie mam, co liczyć .