„Kevin sam w … kuchni”
Książkę Kevina Aistona "Kevin sam w ... kuchni" dostałam tuż przed samymi świętami. Już myślałam, że rodzina się mnie wyrzeknie, kiedy zamiast pilnować wigilijnych potraw zaczęłam czytać książkę. Oczami wyobraźni widziałam przypaloną grzybową zupę, przesolonego karpia i rozgotowaną kapustę. Jednak odrobina dobrych chęci: łyżka w jednej ręce książka w drugiej i wszystko się udało. Czytałam książkę, co jakiś czas starając się z nie parskać śmiechem prosto w kapustę z grzybami.
Książka Kevina jest kucharska tylko pozornie. W moim odczuciu to niezwykła kulturalna kopalnia wiadomości o Wielkiej Brytanii, ciekawostek na temat potraw, przypraw, obyczajów. Czy wiecie dlaczego ziele angielskie tak właśnie się nazywa? Co to jest ropucha w dziurze? Skąd wzięła się nazwa wołowiny Wellington? Co to są jajka szkockie i jak zgasić płonący olej w kuchni? Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź w książce. Autor wnikliwie obserwuje nasze polskie zwyczaje i w trafny, ironiczny i lekko prześmiewczy sposób piętnuje kulinarne i zwyczajowe grzeszki. Gospodyni namawiająca do zjedzenia pysznego domowego serniczka mimo, że gość najedzony do oporu nie ma na nic ochoty – jaki to typowy obrazek podczas odwiedzin u babci, czy cioci. Dla nas rzecz typowa dla obcokrajowca trudna do zrozumienia i zaakceptowania.